
Pamiętam, że od pewnego momentu Michał Bobrzyński bardzo lansował podział
wiekowy na tropicieli i odkrywców wewnątrz tego, co obecnie znamy jako
zieloną gałąź 12-17 lat. Podział ten był jednym z elementów reformy Skautów
Francji w 1964 r. Skauci Europy nigdy nie stosowali tego podziału. Powstali na
początku lat 70-tych Scouts Unitaires de France właśnie dlatego nazywają się
„unitaires”, gdyż uważali, że sprawa jedności gałęzi zielonej jest sprawą zbyt
fundamentalną. Michał Bobrzyński zapożyczył to prawdopodobnie z ZHP, gdzie
przenikały wpływy reform Scouts de France, mimo „żelaznej kurtyny”.
Jakby nie było, czuliśmy się malutcy, zakompleksieni, nie wiedzący do
końca, czy mamy prawo budować nasz własny ruch harcerski, czy nie powinniśmy
grzecznie kogoś poprosić o zgodę. Mieliśmy 20 lat, w dodatku byliśmy z
prowincji i nie zawsze czuliśmy się komfortowo w zetknięciu z wielkimi. Wiadomo,
co stało się potem wraz z odkryciem Skautów Europy. Może wiadomo, a może nie.
Przychodzi nowe pokolenie, które może nie znać zasadniczych wyborów, które
podejmowaliśmy wówczas i tego rozpoznawania, czym mamy być i dlaczego nie mamy
być ani ZHP-ZHR-em ani oazą (wspólnotą religijną). A zatem nieco o tym.
Inny model
Bardzo szybko zorientowaliśmy się, że stykając się ze Skautami Europy zaczynamy
się poruszać w innym klimacie, z jednej strony bardziej cywilno-skautowym, z
drugiej bardzo katolickim. Uderzyło nas, że może istnieć tak ścisłe powiązanie
między tym, co skautowe, a tym co religijne. Dziś wiemy, że to jest robota Ojca
Sevin, obecna we Francji i Belgii przed wojną, we Włoszech po wojnie, która
jednak zaczęła być dość radykalnie demontowana we Francji po 1964 r i
przechowała się w szerszym wymiarze u Skautów Europy i w SUF. W Polsce ten
model skautingu był praktycznie nieznany, wspominał o nim Stanisław Sedlaczek w
1937 i z Hufcami Polskimi od 1939 chciał w tym kierunku iść. Po wojnie w Polsce
stało się to, co się stało. Z jednej strony komuniści totalnie zideologizowali
harcerstwo, z drugiej paradoksalnie, z przerwą na lata 1948-56, gdy robili
czerwone harcerstwo i zmienili przejściowo także formy zewnętrzne,
zakonserwowali przedwojenny styl mundurów, oznaczeń i nazw. Sytuacja dlatego
jest paradoksalna, że z jednej strony zupełnie wyeliminowali kierunek nadawany
przez Sedlaczka (czyli katolicki), z drugiej jednak nie poszli tak daleko w
reformach marksistowskich, jak np. Scouts de France, w efekcie czego mogły się
zachować środowiska praktykujące harcerstwo przedwojenne, które potem założyły
ZHR. W samym ZHP jest ok. 20% drużyn niekoedukacyjnych i zbliżonych do ZHR, w
dodatku w najtrudniejszych czasach często wiernych Kościołowi i chodzących na
pielgrzymki w mundurach wbrew oficjalnym zakazom. Ta przedwojenna, militarna co
prawda, ale mimo wszystko daleka od „dokonań” reformatorskich skautingów
zachodnich, forma polskiego harcerstwa tradycyjnego w jego najlepszych
obszarach, jest pewnym kuriozum, w sensie pozytywnym, na tle skautingu
światowego. Mówił mi o tym w 2010 r. szef ICCS. Ewidentnie nie czuł się dobrze
z tym militarnym paradygmatem. W sferze pedagogicznej ten „zdrowy” obszar
polskiego harcerstwa często trzyma się intuicji przedwojennych z całym
dobrodziejstwem inwentarza, czyli z tym, co dobre, ale również nie
przepracowawszy pewnych problemów już wówczas obecnych, o których np. mówił
Sedlaczek w 1937 r. O tym będzie jeszcze za chwilę. Natomiast w sferze ideowej
jest tak trochę od sasa do lasa: są drużyny bardzo katolickie, są bardzo
odjechane w kierunku wszystkich mód i błędów współczesności. Niemniej jednak,
całościowo rzecz ujmując, w porównaniu z tym, co zaszło na Zachodzie, gdzie się
wyrugowało Boga z przyrzeczenia i przyjęto „turystyczno-postępowy” styl
pedagogiczny, jest harcerstwo polskie oazą szlachetności i jestem
ostatnim, który by nie doceniał wartości tej pracy. Spróbujmy te różnice w
modelu nieco bardziej scharakteryzować.
Pięć celów
Pierwszym odkryciem, po zrozumieniu, że wychowanie charakteru i wychowanie
w wierze idą w parze było odkrycie wewnętrznego mechanizmu tej harmonii między
sferą ludzką a sferą nadprzyrodzoną: 5 celów po prostu. Dwa proste stwierdzenia:
1) Każda zbiórka ma mieć każdy z elementów, 2) w wymaganiach na każdy stopień
są elementy dotyczące każdego z 5 celów. Życie stało się prostsze. Bo jak ktoś
się zastanawiał nad tym, na czym ma polegać wychowanie religijne w harcerstwie
to w tych dwóch stwierdzeniach było już wszystko. Robota z głowy. Nie trzeba
wymyślać świata na nowo, tylko pogłębiać w kierunkach już wytyczonych. Do tego
dorzuciliśmy tylko apele ewangeliczne zastępu, wyniesione bezpośrednio z oazy.
Ta praktyka przyjęła się zaskakująco dobrze. Ostatnio mogłem się przyglądać, z
daleka co prawda, zbiórce założycielskiej drużyny dziewczyn w Piasecznie. Miały
grę, gotowanie, las, śpiewanie, radę zastępu i …. apel ewangeliczny. Ponieważ
jestem wielkim zwolennikiem oddawania wszystkiego na własność „bandzie
podwórkowej”, również Pisma Św. i katechizmu Kościoła, więc dyskusja, czy apel
ewangeliczny ma być na „spontana”, czy też ma być super przygotowany przez
duszpasterza uprzednio z zastępowymi na podstawie mądrego konspektu, jest
oczywiście jakoś tam ważna, ale ostatecznie drugorzędna.
Pamiętajmy, że zastęp stosuje techniki, które są w jego zasięgu, tzn. bez
potrzeby obecności doświadczonego dorosłego instruktora. Inaczej, to instruktor
ów staje się szefem i przejmuje dowodzenie, a nie sami chłopcy czy dziewczęta.
Podobnie jest z formacją religijną, jasne, że musi być gdzieś poważny wykład
doktryny: na katechezie w szkole, w kościele, w domu, czy też w speechu i
przykładzie drużynowego i duszpasterza. Ale też musi być obszar pozostawiony zastępowi.
Apel ewangeliczny jest do tego dobrą okazją. Zawsze toczyłem spór z tymi,
którzy w imię „jakości formacji” likwidowali samodzielność zastępu w tym
względzie i nie doceniali piękna „Ewangelii na podwórku”. Podobnie jest u
wilczków i w czerwonej gałęzi. Nie ma nic piękniejszego niż banda wilczków
domagająca się lektury katechizmu, bo akurat jest tak napisane w planie i
wybiła godzina. Albo bandy nastolatków-„gangsterów” podwórkowych biorących w
swoje brudne paluchy Pismo Św. i we własnym gronie usiłujących w oparciu o nie
dywagować nad sensem życia. Bóg staje się wówczas przynajmniej tak samo ważny
jak gra w piłkę, chodzenie po drzewach lub kąpiel w rzece. Maurice Ollier
zawsze nam wbijał w głowę, że dziewczynę i chłopaka, a co dopiero mówić szefową
i szefa, należy traktować nie jak bierny przedmiot formacji, ale jako aktywny
podmiot formacji. Co zresztą jest napisane w art. 5 Dyrektorium religijnego
FSE.
Pamiętam, z jakim zdziwieniem przeczytałem na początku lat 90-tych, artykuł
w jednym z licznych wówczas pisemek harcerskich, czy to było ZHP, czy ZHR, w
którym drużynowy skarżył się, że teraz chce się uczynić go odpowiedzialnym za
wychowanie religijne w drużynie. A przecież on ma już tyle na głowie, głównie
spraw organizacyjnych i logistycznych. Pomyślałem sobie: no tak, kolejny Bolek
i Lolek, z całym szacunkiem, pędzący z taczkami bez zawartości. Po co to
wszystko organizować, jak nie ma jasnego celu?
W ogóle najbardziej charakterystyczne dla nas jest to, że nasza religijność
jest po prostu taka zwyczajna, że nie problematyzujemy, nie rytualizujemy, nie
formalizujemy praktyk pobożności. Przez formalizację i rytualizację mam na
myśli takie „oddzielenie” od „normalnego” życia obozowego. Po prostu zastęp się
modli, za chwilę gra, po czym gotuje, modli się przed posiłkiem, odpoczywa,
idzie na Mszę, idzie się trzaskać, potem kąpać, potem ma apel ewangeliczny,
następnie wystrzałowe ognisko zakończone magiczną chwilą wieczornej modlitwy.
Nikt się po prostu nie zastanawia. Nawet jak przyjdzie ktoś nieochrzczony. Jego
rodzice są informowani o charakterze katolickim sprawy. I gość wskakuje, jeśli
im to nie przeszkadza ani jemu. Bez zmuszania, ale też bez problematyzowania
tematu z naszej strony, bierze w tym zwyczajnie udział. Nikt nie gwałci jego
sumienia. Gra taka sama jak inne na podwórku. Potem, jeśli uzna, że go to
interesuje i chce złożyć przyrzeczenie, to możemy porozmawiać o chrzcie.
Wszystko jakoś tak naturalnie, bez napinania się, kokieterii, jak między
przyjaciółmi.
Zastęp sam obozuje i gotuje
Tak dalece posunięta samodzielność zastępowego była dla nas zwyczajnie nie
do pomyślenia. Niby się czytało Baden-Powella o tej 100% odpowiedzialności
zastępowego, ale model panujący wokoło był inny. Zastępy tak naprawdę to były
patrole, nad wszystkim czuwał drużynowy, który nagle na obozie stawał się
komendantem, a przyboczny oboźnym i z gwizdkiem biegał, poganiał i wydawał
polecenia. Namioty były obok siebie na polanie, obozowało się w dwie lub więcej
drużyn, w kuchni gotował dla wszystkich zastęp dyżurny, pod wodzą innego
przybocznego, wszędzie pełno było krzątania się i aktywizmu. Bolek i Lolek.
Pojechaliśmy na Eurojam do Viterbo. Pierwsze wrażenie” „ale przecież oni tu
nic nie robią”. Faktycznie, było jakoś tak spokojnie, jakby się nic nie działo.
Wtedy Maurice Ollier: „proszę państwa, witamy w systemie zastępowym!” Na obozie
drużyny jeden zastęp obozuje w odległości 100 m od drugiego, sam gotuje,
drużynowy jest drużynowym, a nie komendantem, nie interweniuje bezpośrednio,
tylko przez zastępowych, drużyna obozuje sama, po obozie nie snują się harcerze
z innych drużyn, żeby wejść do obozowiska zastępu trzeba zagwizdać na
przywitanie i czekać na odzew, nie ma krzyków oboźnego tylko dźwięk rogu
alfabetem Morse’a. Zastęp nie tylko gra, ale też żyje po prostu: gotuje, zmywa,
to też jest częścią gry. To właśnie system zastępowy powoduje, że jest taki
spokój. Wszystko dzieje się po prostu w rytmie dziewczyn i chłopców, a nie w
rytmie szefów usiłujących wprowadzić dryl koszarowy, a potem idących leżeć na
pryczy i pić colę, co sam zresztą widziałem w Kozinie w 1992 r. na obozie innej
organizacji harcerskiej. Inny świat.
Szefowe z Lublina opowiadały mi 3 lata temu, że ich koledzy z ZHR do tej
pory nie wierzą, że mieliśmy w Żelazku 1100 kuchni polowych, po jednej na
zastęp i że każdy zastęp sam sobie gotował. Mówią, że był katering. Bartek
Mleczko mówił, że dopiero na Eurojamie zrozumiał, że ten system zastępowy to
naprawdę, zawsze i bez wyjątku. Też spodziewał się, że będzie jakiś katering.
Ja pewnie też.
„Zastęp sam gotuje na obozie” – to stało się jakimś symbolem nowego stylu i
nowej pedagogiki.
Że nie jest to oczywiste świadczy chociażby to, że nowi rodzice,
szczególnie dziewczyn, nie zawsze czują się komfortowo, jak im się powie
„zbiórki zastępu odbywają się bez obecności dorosłych”. Boją się o
bezpieczeństwo po prostu. Z chłopakami też tak jest czasem, ale na pewno mniej.
Jak się czyta różne dokumenty, regulaminy ZHP lub ZHR, to o zbiórkach zastępu,
o jego autonomii nie ma ani słowa. Tak jakby najważniejszy fenomen metody skautowej
był tam absolutnie nieobecny.
Senator Kazimierz Wiatr, nasz wielki przyjaciel z ZHR, nieraz nam mówił, że
dla niego to jest jakaś strata czasu to gotowanie zastępu na obozie. On to
robił inaczej i był bardzo zadowolony z efektów. Inny model.
Powoli rezygnowaliśmy też z ciężkich namiotów tzw. „dych”, które były
ciężkie, przenoszenie, stawianie, zwijanie tych namiotów zawsze wymagało tzw.
„kwaterki”, czyli wyjazdu kilka dni wcześniej przed obozem grupy
starszych-przybocznych, wędrowników, celem ogarnięcia części wspólnych. Wraz z
obozowaniem i gotowaniem w zastępach zniknął ten temat zupełnie, a wraz z nim
też ciężkie namioty, zgodnie z zasadą, że zastęp musi być w stanie sam się
ogarnąć. Nie może to przekraczać jego sił fizycznych.
Fakt, że w soboty odbywają się w terenie zbiórki naszych band podwórkowych, czyli zastępów, jest najbardziej fundamentalnym wydarzeniem we wszechświecie. Nie w salce przyszkolnej w czwartek popołudniu.
Styl skautowy
Oprócz kolorów mundurów, oznaczeń i sztandaru, ważną kwestią, która nadaje
nasz styl są dwukolorowe chusty noszone na kołnierzu, a nie pod nim. Świadomie
zakazaliśmy używania koloru czarnego, bo jest on bardzo rozpowszechniony w innych
organizacjach i jest takim wyrazem tego komandoskiego charakteru harcerstwa.
Wiem, że obecnie tu czy tam ten kolor czarny występuje, sugerowałbym na
przyszłość zakazać tego koloru w nowych szczepach. Kolory, szczególnie ciepłe,
dodają naszemu skautingowi tego charakteru cywilnego, dziewczęco-chłopięcego.
Wraz z odmiennym stylem, zniknęła musztra, dyscyplina, apele stały się
mniej sztywno-formalne, ale po prostu dziewczęco-chłopięco-spontaniczne.
Ostatnio dowiedziałem się, że w niektórych organizacjach harcerskich musztruje
się również…. zuchy. Było to powodem, dla którego jeden tata, zabrał stamtąd swoje dzieci i chce zostać Akelą u nas. Z musztry
tradycyjnej został nam meldunek na niektórych uroczystych apelach, ale
pamiętajmy, że normalnie za meldunek robi okrzyk zastępu po przybiegnięciu.
Skautowe vs. wojskowe.
Namawiałbym naczelników do ustnego podawania treści rozkazów na apelach, na
których są obecni, a nie wyczytywania jak w wojsku z kartki na baczność.
Jednym z naszych głównych „przebojów” stała się ekspresja. Zastąpiliśmy
stare, obrzędowo-gawędowe ognisko, ogniskiem wystrzałowym, magią teatru,
przebraniem, dekoracją, scenografią. Znów wszedł radosny styl gry chłopców i
dziewcząt, a nie partyzancki styl nostalgiczno-wspomnieniowy. W pewnym
momencie, gdy widzieliśmy, że wraz z gitarą wkracza Kaczmarski i cały ten styl
trapersko-turystyczno-subkulturowy, przestaliśmy używać gitar, żeby stworzyć
warunki do szukania ciekawszego repertuaru, bardziej odpowiadającego temu
radosno-chłopięco-dziewczęcemu charakterowi naszego skautingu. To się w dużej
mierze udało, aczkolwiek chciałoby się mieć choć kilka takich własnych „polsko-skautowo-europejskich”
piosenek dla zielonej i czerwonej gałęzi, na wzór tego, co zrobiła gałąź żółta.
Wielkim atutem żółtej są właśnie te wilczkowe piosenki i wilczkowa ekspresja. W
zielonej trzeba zrobić to samo, zamiast śpiewać „Druhno Komendantko” lub „Gdy
zakochasz się w szarej lilijce”. Z przedwojennej tradycji warto brać wszystko
to co jest zgodne z tym naszym duchem i stylem.
Miejsce szefów i dorosłych
Konsekwencją atrofii systemu zastępowego jest przesadne miejsce szefów i dorosłych.
Myśmy zawsze odbierali instruktorów harcerskich jako taki rodzaj „oficerów”,
którzy traktują dziewczęta i chłopcy nieco z góry. To oni byli głównymi
protagonistami, nie zastępowi. Trafiliśmy na taką broszurę z końca lat 30-tych,
takiego podharcmistrza, nazwisko coś w stylu Kuliński, czy jakoś tak, może
Tomek Podkowiński kiedyś znajdzie. On dokładnie charakteryzował to zjawisko,
tak jak myśmy to postrzegali. Instruktor jest oficerem, krzyczy i pomiata, a
nie starszym bratem, który żartuje i się interesuje i pomaga. Jak w wojsku po
prostu. Harcerstwo to miało być takie małe wojsko. Nie, nie, nie. Stąd
zrezygnowaliśmy ze słowa „instruktor” i zaczęliśmy używać słowa” szefowa”,
„szef”. Odeszliśmy od zabawy w hierarchię instruktorską wyznaczaną stopniami
instruktorskimi. Zachowujemy je, bo prawo do tego skłania, ale nie używamy
wewnątrz przed nazwiskiem ani nie przywiązujemy do nich jakichś uprawnień
statutowych.
Prawa wyborcze na Sejmiku przyznaliśmy tym, którzy pełnią funkcje, a nie
tym, którzy mają stopnie, a nic nie robią. Nie tworzymy żadnego „korpusu
oficerskiego”. Ani zielone chusty ani żółte ani MacLareni też nie mają tworzyć
takiego osobnego „korpusu pedagogicznego”, a zajmowanie funkcji nie ma być
uzależnione od osiągnięć formalnych, tylko REALNYCH. Patrząc na tę zabawę
dorosłych w rangi i stopnie, w formalizowanie za pomocą prac pisemnych,
„magisterek harcerskich” np. na stopień phm lub hm, czasem też obecnych w FSE
np. we Włoszech, jestem głęboko przeciwny tego typu praktykom, bo one nas mogą
opleść w niewidzialne ręce biurokracji i formalizmu. Po prostu, zwyczajnie,
promuje się wówczas nie tych, którzy potrafią dokonywać cudów na pierwszej
linii, zakładając drużyny, kręgi i ogniska, powołując nowe szczepy, prowadząc
atrakcyjne obozy szkoleniowe, układających rewelacyjne gry na Harce, Eurojam,
prowadzący strony www, pisząc do Gniazda, nagrywając super filmy, etc. tylko
takich pracujących w papierach, nikomu niepotrzebnych „doktorów uczelnianych”,
z całym szacunkiem dla tychże, mających do powiedzenia rzeczy dawno nieświeże.
Możemy się wówczas po prostu stać takim środowiskiem „samoodnoszącym się”, jak
to uwielbiają mówić Włosi „autoreferenziale” z fikcyjnymi hierarchiami i
nieważnymi problemami. Ilekroć słyszę, że coś ma być zrealizowane w formie
papierowej i wylądować w czeluściach mitycznego archiwum, do którego nikt
nigdy nie sięgnie i że szefowa lub szef ma oddać pół roku lub więcej swojego
życia, by coś niepotrzebnego nikomu stworzyć, ogarnia mnie strach i
przerażenie. Ktoś może się naczytać tysiąc mądrych książek harcerskich i
napisać tomy podręczników, a jak nie weźmie się i nie zorganizuje imprezy lub
środowiska lub czegoś praktycznego jak odpowiedzialność za logistykę na
Eurojamie lub redagowanie atrakcyjnego pisma harcerskiego, zrobienie filmu,
strony www, zorganizowanie chóru lub tp. to na co to komu i czy to będzie
naprawę oparte na żywym i bogatym doświadczeniu.
Co innego natomiast, jeśli ktoś pisze coś takiego na zewnątrz, a nie do
wewnątrz, z przeznaczeniem do jakiejś publiki zewnętrznej. Wówczas to jest
interesujące.
W ogóle wielka szkoła myślenia Maurice Ollier w tym aspekcie polegała na
tym, by nie dawać starym pozycji uprzywilejowanej w stosunku do młodszych. By z
faktu, że ktoś kiedyś był hufcowym, naczelnikiem, namiestnikiem, komisarzem
albo że jest HR-em lub HR-ka nie wynikały jakieś specjalne prawa w stosunku do
ruchu i młodszych aktualnie nim zarządzającym. Ktoś ma tyle praw, o ile to wynika
z aktualnej funkcji. Bronimy się przed fenomenami „kierowania z tylnego
siedzenia”. Jasne, że roztropność nakazuje, by młodzi słuchali, co mają do
powiedzenia starzy, ale ci nigdy nie występują w roli surowych recenzentów, ale
starszych braci i sióstr po prostu. W ten sposób cały ruch gra na pewną
równowagę między młodymi i starymi na wszystkich szczeblach od szczepu wzwyż.
Kiedyś było tak, że na poziomie federalnym byli sami emeryci. Od kilku lat mamy
komisarzy w wieku 37 lat. To co dzieje się na górze musi odpowiadać pragnieniom
tych, którzy ciągną to na co dzień, czyli szefowych i szefów. Zbyt duży rozziew
będzie działał na nich demobilizująco.
Myślę, że bardzo trafnie konfiguruje się w chwili obecnej pozycja
szczepowych. Z jednej strony pomagają ogarniać sprawy organizacyjne i
reprezentują wobec rodziców i proboszcza, z drugiej stanowią wielkie codzienne
wsparcie szefowych i szefów, dzieląc się i w jednej i w drugiej kwestii pracą z
hufcowymi.
Hufcowi są w chwili obecnej zwornikiem całej konstrukcji. Z jednej strony
organizują sobie coraz lepiej wsparcie ze strony szczepowych, z drugiej,
tradycyjnie, wielkim wsparciem dla hufcowych w szkoleniu i motywowaniu
szefów są namiestnictwa (spotkania typu „Rzekotka, „Legwan”, etc., obozy
szkoleniowe, inne inicjatywy typu Jarmark FSE, Przestrzeń, Gniazdo, etc.).
Uważałbym tylko na „aktywne” ustawienie funkcji hufcowego, nie tyle „do
wewnątrz”, co „na zewnątrz”. Hufcowy nie ma być przede wszystkim
„administratorem”, ale stać na pierwszej linii rozwoju i inicjatyw pchających
hufiec do przodu (nowe szczepy, nowi kandydaci na szefów, świetnie przygotowane
wydarzenia typu Dzień Modlitw, Rozesłanie, Rekolekcje). Być wreszcie do
dyspozycji szefów i szefowych, jeśli chodzi o osobistą rozmowę.
Ktoś powie, że to za dużo na jednego człowieka. Owszem, dlatego warto, żeby
hufcowi mieli coraz ciekawszą wizję organizacji i funkcjonowania hufca. Mówiłem
już o tym poleganiu na szczepowych oraz na namiestnikach. Niech też mają wokół
siebie osoby, którym mogliby powierzać różne misje szczególne.
Jestem wielkim zwolennikiem włączania wszystkich szefów i szefowych do
odpowiedzialności za hufiec. Chodzi o to, by hufcowy/hufcowa połączyli
umiejętność pracy z duszpasterzem, z gronem doradców-ekspertów, ze szczepowymi
i z szefami/szefowymi. To nie musi być aż tak skomplikowane i czasochłonne,
jeśli tylko ma się wystarczająco szeroką wizję.
W przeszłości była tendencja do robienia małych hufców, czyli szybkiego dzielenia
na mniejsze liczebnie i terytorialnie szczeble. Moim zdaniem jednak był to
błąd. W większym gronie szefów/szefowych tworzy się lepsza atmosfera i lepsza
dynamika. To one są gwarancją tego, że hufiec idzie do przodu. Ma to oczywiście
swoje naturalne granice, ale my jeszcze w Polsce nie do końca mamy
doświadczenie, gdzie owe grancie się znajdują. Lepiej nieco eksperymentować, żeby
się nauczyć niż robić podziały na papierze, ryzykując tworzenie struktur bez
dynamiki.
Nasi dorośli w mundurach nie zostają „działaczami harcerskimi”, fenomen,
którego baliśmy się zawsze jako diabeł święconej wody. Pełnienie funkcji od
szczepowego wzwyż nie czyni z nas „działaczy”. Angażujemy się po prostu w życie
Kościoła u boku młodych, wspierając ich, prowadząc dzięki skautingowi nasze
apostolstwo świeckich, co najbardziej widać, gdy występujemy w roli starszego
brata lub starszej siostry wobec młodszych przygotowujących się do wymarszu lub
Fiat.
Pamiętać o młodej drodze
Jest taka tendencja, żeby jako czerwona gałąź określać przede wszystkim
szefowe i szefów, czyli tych po 19 roku życiu, którzy podjęli służbę. Owszem to
jest całe kapitalne zagadnienie, żeby utrzymać właściwy balans między służbą i
formacją osobistą między 19 a 26 rokiem życia. Natomiast trzeba pamiętać, że
właściwym wiekiem przygody wędrowniczej jest młoda droga, czyli okres od 17 do
18 lub do 19 roku życia. Zwykle trwa on rok. Nie należy raczej tego okresu
przedłużać ponad dwa lata. To nie jest jakiś tam „okres przejściowy”. To jest
samodzielna gałąź pedagogiczna ruchu Skautów Europy. Nie lekceważąc zadań i
pomysłów, jakie mogą mieć namiestnicy czerwoni w stosunku do pracy wędrowniczej
z szefami, czy z HR-kami i HR-ami, należy jednak oczekiwać, by 90% czasu,
pomysłów i energii poświęcali na młodą drogę. To przede wszystkim w tej kwestii
powinni budować kompetencję pedagogiczną. Często słyszę, że to oczywiście
prawda, no, ale czasem nie ma po prostu wiele kręgów czy ognisk młodych,
wówczas więcej pracy jest z ogniskami szefowych i kręgami szefów lub z HR. Otóż
nie. Wówczas trzeba się po prostu koncentrować na tym, by w hufcach powstawały
kręgi i ogniska młodych z ludzi nowych, czyli z 17-18-latków którzy wcześniej nie
byli w ruchu. To jest prawdziwe wyzwanie apostolskie dla namiestnictwa
czerwonego i dla wszystkich nas. A potem budować w całym ruchu prawdziwe
zrozumienie oczekiwań 17-18 latka i szukać ciekawych pomysłów pracy z nimi. Dawną
intuicją jest to, by młoda droga to było trochę dynamiki ZZ, czyli przygody w
gronie rówieśników, a trochę pójście w kierunku poważniejszych treści i form
formacyjnych. Gdzieś tu tkwi klucz do sukcesu. Zielona gałąź i młoda droga to
jest absolutnie nasz „core business”. O ile rozumiemy to w przypadku zielonej,
o tyle jesteśmy jeszcze daleko od nadania młodej drodze takiego „wystrzałowego”
charakteru, jaka by się jej należała.
Nie wpaść w pułapkę „żółtej gałęzi”
W tej pułapce tkwią Hiszpania i Niemcy. Polega w skrócie na tym, że jakoś
nie wiadomo dlaczego łatwiej nam tworzyć gromady i znajdować szefów do gromad
niż do zielonej gałęzi. Nagle zaczynamy mieć świetną żółtą gałąź, a zielona
powoli, powoli popada w kryzys, bo wszyscy koncentrują się na żółtej. Bo tak
łatwiej. Opowiadali mi Hiszpanie, że u nich na obozach szkoleniowych żółtej
gałęzi jest super, a na zielonej jest beznadziejnie. W Niemczech w ogóle to
wynika jeszcze z czegoś innego, ale efekt jest ten sam. W dodatku te tłumy w
żółtej wcale się potem nie przekładają na tłumy w zielonej. Ja nie jestem
zwolennikiem schematu, że nie można zaczynać nowego środowiska wyłącznie od
gromady. Moim zdaniem można. Jeśli akurat jest zainteresowanie rodziców oraz
jeśli jeszcze oni sami się zgłaszają do prowadzenia. Chodzi jedynie o to, by
uważać, żeby długofalowo nie osłabić w hufcu, czy w całym ruchu siły i
atrakcyjności zielonej gałęzi. By mądrze pod tym względem prowadzić politykę personalną.
W Niemczech i Hiszpanii paradoks polega na tym, że jest silna żółta i czerwona,
a nie ma zielonej, w sensie jest słaba. Dziwne, prawda? To przecież zielona
jest paradygmatem i siłą całego ruchu. Nie strzelmy sobie gola jak Hiszpanie i
Niemcy. I żeby nie było, że deprecjonuję w ten sposób żółtą. Nic z tych rzeczy,
sam niedawno jeszcze pomagałem zakładać gromadę, prowadziłem zbiórki wilczków,
robiłem zimowisko i jeździłem na Watahę. Chodzi o dbanie o właściwą dynamikę
całości ruchu tak na szczeblu centralnym jako całości, jak i na szczeblu
lokalnym. Myślę, że póki co w Polsce nie mamy tego problemu. U chłopaków
następuje zdrowe wyrównanie w górę żółtej gałęzi w stosunku do zielonej, u
dziewczyn na odwrót: zielona zaczyna odzyskiwać proporcje w stosunku do żółtej.
Nie mają to być oczywiście jedynie fenomeny ilościowe, ale przede wszystkim
jakościowe: nigdy nie może nam się zepsuć wewnętrzna dynamika i jakość
zielonej, bo inaczej to już po nas.
Wolność od
instrumentalizacji zewnętrznej
Na początku lat 90-tych była bardzo silna tendencja, reprezentowana głównie
przez księży i biskupów, w kierunku jakiejś formy zjednoczenia wszystkich
organizacji skautowych. Funkcjonowały jednolite dla wszystkich organizacji
duszpasterstwa harcerskie w diecezjach i wcale nie było takie oczywiste np. że
biskup będzie chciał mianować nam osobnego duszpasterza. Byliśmy często
wrzucani do jednego worka. Oczywiście byliśmy jak najbardziej za akcją
duszpasterską w ZHP, czy ZHR, ale mieliśmy świadomość, ze choć nazywamy się
„harcerzami”, to jednak jesteśmy z nieco innej „parafii”, inną mamy specyfikę i
inne potrzeby. Ostatecznie to wszystko się powoli rozeszło po kościach, ale
oczywiście cieszymy się, jeśli ta polityka Kościoła doprowadziła do większej
obecności Pana Boga w środowiskach harcerskich do tej pory na to zamkniętych.
W 1996 r. jeden z szefów ZHR miał do nas pretensje, że nie chcemy iść w
mundurach na manifestację anty-aborcyjną. Powiedzieliśmy, że możemy ludzi
zachęcić, ale nie w mundurach. W r. 2000 skontaktował się ze mną gość ze sztabu
kandydata na prezydenta Mariana Krzaklewskiego i chciał, byśmy na wzór grupy instruktorów
z ZHR potępili, jako instruktorzy SHK-Zawisza-FSE, zachowanie Kwaśniewskiego i
Siwca w Kaliszu (całowali ziemię, robiąc karykaturę Jana Pawła II).
Powiedziałem, że owszem, osobiście, jako osoba prywatna bardzo chętnie potępię,
ale jak organizacja nie zajmujemy się tym. W 2010 r. Jarek Sroka, nasz ówczesny
przewodniczący, odmówił podpisania deklaracji w sprawie przeniesienia krzyża
spod Pałacu Prezydenckiego, twierdząc, że to nie jest nasza kompetencja jako
organizacji harcerskiej, mimo, że krzyż był postawiony spontanicznie przez
kilkoro instruktorów ze wszystkich organizacji, również z naszej. Słusznie
postąpił, bo krzyż i tak potem usunięto pod osłoną nocy, nie pytając nikogo o
zdanie.
Zawsze mieliśmy bardzo dobre kontakty z osobami zaangażowanymi w politykę,
wyznającymi katolicki świat wartości lub osobami i organizacjami walczącymi o
słuszne cele społeczne i ideowe. Zawsze też mieliśmy doskonałe relacje z
hierarchią kościelną, instytucjami Kościoła, zakonami i wspólnotami. Nie
wiązaliśmy się jednak nigdy z nimi instytucjonalnie na zasadzie ścisłej
„nierozerwalnej” współpracy, szanując autonomiczność naszego ruchu i jego
usytuowanie w „katolickim centrum”, podobnie jak szkoła i inne inicjatywy dla
dzieci i młodzieży. W latach 90-tych utrzymywaliśmy dość bliskie relacje z
osobami, które tworzyły środowisko „Frondy”, ale nie chodziło o jakąś
instytucjonalną współpracę, czy wpływ. Podobnie w okresie 1994-96
współpracowaliśmy trochę z osobami, które potem stworzyły środowisko
„Chritianitas”, upominające się o miejsce liturgii trydenckiej i ogólnie
pojętej tradycji łacińskiej, ale nie chcieliśmy być jakąś forpocztą, czy
instrumentem tego środowiska. Na początku lat 2000 środowisko warszawskie
powstało dzięki inicjatywie Ruchu Rodzin Nazaretańskich i z tegoż się
rekrutowało. Niemniej jednak musiało dojść do zerwania ze względu właśnie na
ten brak autonomii ruchu skautowego kierowanego przez świeckich wobec,
złożonych z księży, władz ruchu religijnego. Wiele osób było i jest związanych
z Opus Dei, Chemin Neuf czy innymi ruchami, ale nigdy władze tych instytucji lub
ruchów nie wywierały żadnego wpływu na nasze konkretne decyzje. Nigdy nie
staliśmy się „dziełem duszpasterskim” parafii, diecezji czy tej lub innej
instytucji lub ruchu. Co nie uchybia temu, że nasi szefowie uczestniczą we wszystkich możliwych propozycjach duszpasterskich. Można to połączyć.
Tak prądy polityczno-ideowe obecne w społeczeństwie oraz różne duchowości,
style duszpasterskie obecne w Kościele, reprezentowane przez zakony, instytucje,
grupy, etc. mają wpływ na skauting, gdyż jakoś kształtują osobiste poglądy i
przekonania w sprawach szczegółowych, które podlegają wolności każdego
ochrzczonego, który stoi na czele różnych szczebli ruchu skautowego. I nie ma z
tym żadnego problemu. Chcemy być w szerokim katolickim centrum, wyznaczonym
przez Papieża i biskupów oraz przez Katechizm Kościoła Katolickiego, dokumenty
Soboru Watykańskiego II w ciągłości z całą tradycją Kościoła. Czasem ta wielka
nawa Piotrowa będzie się chwiać to lekko na lewo, to lekko na prawo, my
trzymamy się zawsze centrum. To też jest nauka Maurice Ollier, poparta trudnym
doświadczeniem Kościoła we Francji w latach 70-tych. W 1972 do parafii Maurice
przyszło kilku księży marksistów, teologów wyzwolenia. Zwołali parafię. Dyskurs
był mniej więcej taki: „Było 2000 lat błędów i wypaczeń, ale teraz zaczynamy od
nowa”. Od tego czasu parafia podzieliła się na pół: jedni zostali, drudzy
poszli do lefebrystów. Maurice z rodziną został w parafii, gdyby poszedł do
lefebrystów, być może już nie byłby w Kościele. „Ubi Petrus, ibi Ecclesia”. No
tak, ale jak ten ksiądz marksista powie z ambony herezję, to jak my to wytłumaczymy
dzieciom bez wyrabiania w dzieciach nawyku krytykowania Kościoła i księży? Bo
to właśnie ten „gorzki zapał” i postawa krytykowania Kościoła , papieża i
magisterium była zawsze główną rzeczą, która Maurice wytykał lefebrystom. Ollierowie
jakoś sobie z tym poradzili, a wszystkie dzieci kochają Kościół. Stało się to
dzięki Janowi Pawłowi II. „My katolicy francuscy w latach 70-tych chodziliśmy z
głowami spuszczonymi w dół, aż przyszedł Wojtyła i uratował Kościół we
Francji”.
Kwestia zasadnicza to wyczucie przez wszystkich kierujących ruchem
skautowym jego koniecznej „autonomii” w kształtowaniu jego polityki
pedagogicznej i ideowej. Ta autonomia jest niezbędna do zachowania „wewnętrznej
dynamiki metody skautowej”, tak, aby poprzez dodanie słusznych, ale
zewnętrznych celów, nie doszło do podporządkowania tej pedagogiki tym właśnie
celom. To jest szkoła Stanisława Sedlaczka: krytykował on Szare Szeregi, że
nawet młodych poniżej 18 roku życia zmobilizował do aktywnego oporu przeciwko
okupantowi, co siłą rzeczy demoralizowało, a nie do normalnej pracy
wychowawczej, jak w czasach pokoju z myślą o pracy dla przyszłej, wolnej
Polski. W kwestii polityki ideowej charakterystycznym jej rysem musi być jej
chłopięco-dziewczęcy charakter, jej skierowanie na podwórko, unikanie wiązania
się z „silnymi tożsamościami”, tak z tymi, którzy „rozmywają”, jak z tymi,
którzy „utwardzają”, czyli z tymi z lewa lub z prawa. Inaczej spory na tym tle
zepchną na dalszy plan to co jest najważniejsze w ruchu skautowym, czyli
pedagogikę odpowiedzialności i przygodę na łonie przyrody. Musimy być odbiciem
Kościoła powszechnego, ale też Kościoła w Polsce. Otóż ten kościół, to kościół
parafialno-oazowo-„przaśny” w dobrym tych słów znaczeniu, ukształtowany przez
Wyszyńskiego i Wojtyłę. Z szacunkiem dla tych, którym to nie wystarcza i chcą
szukać czegoś „głębszego” lub tych, dla których to jest passe i trzeba pójść o
wiele bardziej na lewo, w kierunku, w jakim niestety poszedł Kościół w Niemczech,
czy Holandii, my chcemy się trzymać polskiej rodziny, która żyje wokół swojego
kościoła parafialnego. Jasne, że w wielkich miastach, jak Warszawa, Wrocław,
czy Kraków będzie więcej okazji do nieparafialnego „snobizmu” katolickiego, co
w przypadku studentów szczególnie jest zrozumiałe i często pozytywne, bowiem
daje im głębszą formację i poszerza horyzont. Jednakże jako całość organizacji
chcemy być blisko tej dobrej „średniej” krajowej katolickiej, kierując jej
wektor zawsze lekko w górę, ale nie odrywając się od niej na rzecz jakiejś
magicznej recepty. Nie budujemy okrętu, tylko przygotowujemy pracowników. Oni
sobie sami, jako dorośli ten czy inny okręt wybiorą, na którym będą chcieli
pracować.
Temat tej wolności skautingu od instrumentalizacji był podniesiony na
ostatnim spotkaniu Biura Federalnego FSE z Papieską Radą ds. Świeckich w
Watykanie w lutym 2013 r. Kierownictwo dykasterii zachęcało nas do zachowania
tej autonomii tak wobec partii politycznych jak i instytucji czy ruchów
religijnych. Jest to gwarancją zachowania naszego „charyzmatu” skautowego,
szacunku dla tej słynnej (to określenie Ojca Bonino, byłego duszpasterza FSE we
Francji), „wewnętrznej dynamiki metody skautowej”.
Zbudować wielki ruch nie
tylko w Polsce
Naszym zadaniem jest zbudowanie wielkiego ruchu Skautów Europy w Polsce
oraz aktywna pomoc, by takie wielkie ruchy Skautów Europy powstały wszędzie u
naszych sąsiadów: w Czechach, Słowacji, Litwie, Białorusi i Ukrainie.
Powtarzam: w Polsce oraz w krajach sąsiednich. Nie możemy popełnić błędu Francuzów
i Włochów, którzy zbudowali wielkie ruchy FSE, w dużych obszarach niestety,
zamknięte na wymiar europejski. Oczywiście tak jedni jak i drudzy pracują nad
tym, ale niewątpliwie, szczególnie Włosi, nie budowali od początku swojej
tożsamości na wymiarze europejskim. Nie możemy popełnić tego błędu.
Nie możemy też popełnić wobec małych organizacji z krajów sąsiednich
częstego błędu Włochów i Francuzów polegającego na postawie następującej:
my robimy rzeczy dla siebie, jak oni chcą to niech skorzystają. To zła postawa.
To jest takie podejście kogoś samowystarczalnego, kto z wysokości swojej
łaskawości dopuszcza biedaka do stołu. Mamy traktować ich jak partnerów,
równorzędnie, wychodząc naprzeciw, nie oczekując, że odpowiedzą na każdą
inicjatywę. Naczelnicy powinni co roku wykonać jakiś gest: spotkać się z
naczelnikami Ukrainy, Białorusi, Słowacji, Czech, zagadać, zrozumieć ich
sytuację, zaoferować pomoc, ugrać co najmniej jeden mały wspólny projekt.
Podobnie namiestnicy. Świetnym przykładem jest tu Adalbertus polsko-słowacki.
Tego typu rzeczy musi być więcej. Naczelnicy i namiestnicy z kolei niech
się starają, by hufcowi też mieli taką wizję bliskiej współpracy z sąsiadami.
Nie zapominając oczywiście o Zachodzie, bo rzecz jasna, ta tożsamość Skautów Europy,
jaką ma mieć nasz ruch w Polsce jest nie do utrzymania bez żywej wymiany z
Zachodem. Tu jest całkiem nieźle: np. w 2012 wzięliśmy udział we wszystkich
pięciu obozach tzw. trzeciego stopnia we Francji (Seeonee, Shamrog, MacLaren,
Iter, Uryyiah). Francja jest naszym partnerem strategicznym, podobnie
Szwajcaria i Belgia, zwyczajnie dlatego, że dysponuje największą liczbą
jednostek chętnych do wspólnych projektów: wspólnych obozów i wędrówek. Od
kilku lat co roku kilka drużyn francuskich obozuje w Polsce. Nasze drużyny
zaczęły też wyjeżdżać do Francji, a nawet do Hiszpanii. Należy utrzymać w
Hiszpanii entuzjazm w stosunku do Polski i wspólnych projektów. Z Włochami
mimo wysiłków ciężko coś wspólnie zrobić, trzeba oczywiście się starać, no, ale
jak nie odpowiadają, to trudno. Te rzeczy muszą być przedmiotem świadomej
„polityki międzynarodowej” całej organizacji. Taki jest po prostu „interes
narodowy” Skautów Europy w Polsce. Należy budować wiarygodność Polski w FSE, że
z nami zawsze da się zrobić coś razem, że jesteśmy otwarci, że zawsze
odpowiadamy na maile, że staniemy na głowie i załatwimy wszystko. W ten
sposób cała Europa będzie chciała do Polski przyjeżdżać, odwiedzi Jasną Górę,
Wadowice, Kraków, zwiąże się emocjonalnie z polskim katolicyzmem. Tak się
pozyskuje przyjaciół i jest to jakiś nasz patriotyczny obowiązek, żeby
wykorzystać tak sprzyjającą koniunkturę.
Dojrzałość
Oczywiście do tego wszystkiego potrzeba młodości, entuzjazmu i dojrzałości.
Trzeba wyobraźni, odwagi i zwyczajnego profesjonalizmu: nawiązać kontakt,
od razu odpowiedzieć na maila, od razu odebrać telefon, umówić się na spotkanie
nie po 3 miesiącach, ale po najwyżej 2 tygodniach, nie tracić ludzi nowych,
umiejętnie się nimi zająć, zagospodarować nowe możliwości, które się pojawiają,
umieć zachęcić, a nie zniechęcić. Mieć w głowie nie jakiś sztywny, nieświeży
schemat, ale wyczuć sytuację, umieć zapytać kogoś bardziej doświadczonego, jak
w takich sytuacjach postępować, etc. To są, przepraszam za porównanie, zwykłe
nawyki w jakimkolwiek biurze obsługi klienta. Oczywiście nie chodzi o tę
plastikowość, ale o zwyczajne, szybkie i profesjonalne zajęcie się kimś. Jestem
przekonany, że wiele rzeczy topimy, bo nie odpowiadamy na maile, nie umawiamy
się na spotkanie, bo nie wiemy co zaproponować, bo boimy się, bo zwyczajnie
brakuje nam wyobraźni, jak postępować.
Jasne, że najważniejsza w tym wszystkim jest „siła człowieka wewnętrznego”,
nasze życie modlitwy i zjednoczenia z Bogiem. Ale, jak mawiał Św.
Josemaria Escriva, cóż po głębokiej modlitwie pani domu, jeśli w tym czasie
przypala się obiad. I to należy czynić i tamtego nie opuszczać, parafrazując
słowa naszego Pana.